wtorek, 29 grudnia 2015

III. Kłopoty

  Dni mijają bardzo szybko, aż w końcu nadchodzą moje urodziny w połowie lutego. Nigdy ich zbytnio nie obchodziłam z powrotu braku funduszów. Jednak skończone szesnaście lat to jednak coś, więc mama wyjątkowo pozwala mi się wymknąć samej do lasu, zwłaszcza, że śnieg trochę stopniał.
  Od tych paru tygodni właściwie ciągle chodziliśmy głodni, jednak teraz widząc kolonię zająców w oddali mam nadzieję na zmianę. Naciągam strzałę na kuszę, a śnieg tłumi moje kroki. Wycelowywuję... poszło.
  Mimo szybkości zwierząt udało mi się ustrzelić dwa za pomocą kuszy i jeden nożem. Po zebraniu broni skradam się jeszcze głębiej w las wypatrując zwierzyny. Nagle w sporej odległości, ledwie widocznego w ciemności dostrzegam jelenia. Z trudem się jednak powstrzymuję, bo noszenie wielkiego cielska w środku miasta nie jest możliwe. Zamiast tego trafiam jeszcze w tego dużego,szarego ptaka, którego gatunku nie znam, ale bardzo często udaje mi się go upolować. Potem wkładam wszystkie rzeczy do torby i ruszam w stronę granicy Siódemki.
  Kiedy jednak przerzucam pakunek ze zwierzętami przez ogrodzenie i wspinam się na drzewo słyszę głosy w oddali. Strach mnie paraliżuje, nie jestem w stanie się ruszyć. W końcu jednak  przeskakuję szybko na drzewo za ogrodzeniem. W panice próbuję szybko zejść, ale nie jest to możliwe, więc decyduję się na skok mając nadzieję na lądowanie na śniegu.
  Trafiam w korzeń i odsłonięty kawałek zmarzłej, twardej ziemi.
  Z trudem powstrzymuję się od wrzaśnięcia z bólu. Moja kostka jest wykrzywiona pod dziwnym kątem. Dysząc, biorę szybko torbę i chowam się w krzakach zaciskając zęby, żeby nie jęczeć. Kiedy uświadamiam sobie, że spadłam z jakiś czterech metrów słyszę wyraźne kroki Strażników Pokoju. Zastygam w bezruchu obserwując ich przez małą szparę.
- Jesteś pewny? To mogły być ślady zwierząt. Poza tym, komandor od miesiąca ma fioła na tym punkcie. Mimo, że może się mylić.
- Tak, wiesz? Mam świetny pomysł. Powiedz mu, że się myli, kulka w twój głupi łebek zagwarantowana.
Przez parę minut gadają ciągle o tym samym, w końcu jeden proponuje:
- Ej, a może zamiast udawać, że coś robimy po prostu przeszukamy krzaki i wrócimy?
- Dobra, raz się żyje.
Zamieram ze strachu, kiedy zaczynają od krzaka dosyć blisko mnie. Ich metoda polega na tłuczeniu na ślepo kijem w rośliny, więc na pewno nie zdołam im się wymknąć. Jak najciszej umiem zaczynam się wycofywać zaciskając zęby z bólu. Ale chyba mam za duże poczucie własnej wartości, bo i tak mnie słyszą.
- Co to było? Ten szelest?
Kurczę się w kulkę mając nadzieję, że maskująca szara opończa mi pomoże, ale to nie ona to robi. Tuż kiedy jeden Strażnik przedziera się w moim kierunku, z wielkiej, rozłożystej gałęzi sosny nad nim spada cała zaspa śniegu przegniatając go do ziemi. Zaś jego kolega prawie się na niej kładzie, ze śmiechu.
- Zamknij się! Cholera jasna, ja tam dalej nie idę! Chrzanić rozkazy, wracam do domu. - kiedy oddalają się obaj (jeden z nich nadal chichocze) powoli wypuszczam powietrze z płuc. Odczekuję też jakieś dziesięć minut, po czym próbuję się podnieść jęcząc z bólu. Zaczynam powoli kuśtykać chwytając się każdej gałęzi jako podpory, a torba z ,,jedzeniem'' wcale mi nie pomaga.Wychodzę jednak w końcu z lasu i kieruję się do domu. Po drodze znalazłam jakiś kij do podpórki, więc nie jest tragicznie, ale mimo tego jest źle.
  Parę razy muszę znowu uskoczyć w krzaki, bo Strażnicy mają dzisiaj chyba jakiś wzmożony patrol. W końcu jednak z ulgą widzę mój dom z oddali.
- Hej wszystkim - witam się zmęczonym i zbolałym głosem. Mama od razu to zauważa.
- Lake, bierz od siostry torbę. Co się stało?
Opowiadam jej całą historię, mimo że wiem, że to oznacza koniec moich wypraw. Z bólu jednak nie jestem w stanie utrzymać tajemnicy. W pewnej chwili mama zaczyna nastawiać mi kostkę. To jest jeszcze gorsze od samego upadku.
- I to akurat w twoje urodziny... - mój brat przysiada się blisko mnie.
- Mamy odwołać gości? - pyta mama.
- Nie, no co ty... - oddycham głęboko, kiedy kończy nastawiać kość. - Niech przyjdą, sporo upolowałam.
Kiedy ja siedzę na krześle z dużym bandażem na nodze, a mama i Lake nakrywają stół przychodzi rodzina Krisa. Widząc mnie - kalekę Grell od razu szczerzy zęby. Zamiast nogi ma prymitywną protezę.
- Co, tobie też, mała? Miejmy nadzieję, że jednak nie skończysz jak ja.
- Jest OK, to tylko skręcenie.
- Tylko? - prycha mama po czym zwraca się do pozostałych. - Siadajcie.
Nasza mała kuchnia przypomina teraz gniazdo pełne ludzi, ale nam to nie przeszkadza. Nie spodziewam się tego, ale dostaję dwa, malutkie prezenty. Od mamy i Lake'a naszą starą książkę o jadalnych i niejadalnych roślinach, a od Krisa i jego rodziny starannie rozrysowane przez chłopaka instrukcje do zakładania pułapek i wnyków.
- Wow, dzięki... ale dostałam już od ciebie prezent - mówię do niego pokazując mu błękitną bransoletkę z plecionki znalezioną przez niego w lesie.
- A, to nic, tamto było bez okazji.
Uśmiechamy się o siebie, a reszta urodzin upływa z miłej atmosferze. Dorośli zaczynają opowiadać historię ich rodziców, którzy przeżyli Mroczne Dni. Teraz, po pięćdziesięciu dwóch latach zaszły bardzo duże zmiany. W końcu, bardzo późno goście wychodzą, a ja kładę się zmęczona na materacu.
- Mamo? - zaczynam, kiedy wchodzi do pokoiku. - Czy jutro muszę iść z tą nogą do lasu i normalnie ścinać?
Nie odpowiada, tylko patrzy na mnie ze smutkiem.

  Następnego dnia pobudka o piątej uświadamia mi prawdę. Podejrzewam, że tylko utrata nogi, lub innej kończyny mogłaby mnie zwolnić z prac w lesie. Z grubym bandażem na nodze, opatulona ciepłymi ciuchami kuśtykam powoli do bramy lasu. Jeżeli chociaż przez chwilę myślę, że Strażnicy Pokoju mi odpuszczą widząc mój stan, to się grubo mylę. Chwytając po drodze jakiś duży kij do podpierania się kuśtykam do miejsca dla piętnasto-szestastolatków. Mimo, że Kris pomaga mi jak może, to i tak w przerwie padam na cienką warstwę śniegu jęcząc z bólu i trzymając się za nogę.
  Wieczorem do domu wracam nie widząc sensu w życiu. Podpieram się na Krisie i patyku, ale skręcona kostka po wysiłku fizycznym dokucza niemiłosiernie. Kiedy jednak mama przejmuje nade mną opiekę, a Kris wychodzi dowiaduję się, że to nie koniec złych wieści.
- Riv... - zaczyna Lake cicho. - Chyba już nie będziesz mogła wychodzić za granicę...
,, A po wypadku zamierzaliście mi pozwolić?''- myślę i pytam:
- Czemu?
- Bo widzisz... ścinają drzewo koło ogrodzenia.
-CO?!
  Mimo bólu w kostce i protestów rodziny narzucam na siebie szybko kurtkę i opończę, i z kijem wychodzę z domu. Od razu chowam się w cieniu drzew lasu przed światłem księżyca. W odległości kilkuset metrów od granicy słyszę ryk silnika piły łańcuchowej. Podchodzę jak najbliżej mogę i nagle w krzakach obok widzę Krisa. Oboje myślimy tak samo: to koniec. To my jesteśmy żywicielami rodzin, a właśnie nas pozbawiono dostępu do pożywienia. Patrzymy z rozpaczą, jak wielka sosna uderza głośno o ziemię.
***********************
Hej! ;)
Mam nadzieję, że nowy wpis się podobał,
zapraszam do obserwowania i oczywiście proszę
o komentarze ^^
~Ilumi

poniedziałek, 14 grudnia 2015

II. Zmiany

 Duży, szary ptak odlatuje nagle, gdy pod moim butem skrzypi śnieg. Klnę cicho pod nosem, ale idę dalej starając się nie robić hałasu. Oczywiście nie ułatwia mi tego kusza zarzucona na plecy i klasyczna ciemność godziny osiemnastej. Jednak kilka minut później dostrzegam tego samego ptaka siedzącego tym razem na drzewie oddalonym ode mnie o jakieś dwadzieścia metrów. Nie spuszczając z niego wzroku sięgam ręką do pasa. Naciąganie teraz strzały na kuszę i towarzyszący temu hałas tylko by go spłoszył. Wyjmuję ostrożnie krótszy z noży i chwytam bliżej końca klingi. Biorę zamach...
 Po głuchym łupnięciu wnioskuję, że trafiłam. Nigdy jednak nie doznałam uczucia satysfakcji bo czymś takim. Nie bawi mnie zabijanie zwierząt. Robię to, bo muszę.
 Po drodze do ogrodzenia nagle widzę Krisa siedzącego na drzewie i wpatrującego się w przestrzeń. Jest to bardzo głupie, bo na polu jest cholernie zimno, ale on chyba ma swoje powody. Kładę cicho zwłoki ptaka na ziemi i wdrapuję się na konar obok niego.
- Co jest? - pytam.
Odwraca do mnie głowę, kasztanowe włosy ma rozczochrane.
- Stało się. Grellowi amputują nogę. Ciotka wydała wszystkie nasze oszczędności na jakiego takiego lekarza, ale i tak operacja będzie bardzo długa i bolesna... W dodatku teraz zostajemy z niczym.
 Nic się nie odzywam. Takie sytuacje czasami się zdarzają u nas w dystrykcie, jednak inaczej to odczuwasz, gdy to coś dzieje się blisko ciebie. Kris, Grell i ich siedmioletnia siostra Naila od czterech lat mieszkają z ciotką, która mimo wielu zalet nie może im zastąpić rodziców.
- Poza tym - ciągnie dalej jej przyjaciel - Grell ma w tym roku swoje ostatnie losowanie w dożynkach. Znając Kapitol i jego pieprzone zasady, będzie musiał startować mimo braku nogi. Nie wiadomo nawet, czy dostanie jakąś sensowną protezę.
O ile wcześniejsza wiadomość nie była dla mnie wielkim zaskoczeniem, o tyle teraz czuję, jakby ktoś mnie uderzył. Zsuwam się z drzewa, biorę Krisa za rękę, w drugą łapię zwłoki ptaka i zaczynam iść do sosny na granicy.
- Nie mam zbyt wielu pieniędzy, ale część możemy sobie odpuścić. Zabiorę też kilka zabawek Lake'owi, raczej się nie obrazi. Na rynku może coś za nie dostanę - zaczynam się znowu wspinać.
- Ale...
- Zamknij się - przerywam zbliżające się zapewnienia. Chłopak idzie posłusznie za mną, aż mimo beznadziejnej sytuacji mam ochotę się zaśmiać.
 Mimo ciemności docieramy do mojego domu w szybkim tempie. Po wyjaśnieniu mamie i bratu całej sytuacji i raz po raz uciszaniu Krisa zabieram Lake'owi kilka jego starych, nieużywanych a całkiem jeszcze ładnych zabawek, kilka moich rzeczy i ciągnę przyjaciela na nasz czarny rynek.
- Czekaj! - woła nagle i nurkuje w pobliskich krzakach; akurat jesteśmy na skraju lasu. Wyciąga stamtąd kilka małych, niebiesko upierzonych ptaszków i dołącza do mnie. - Schowałem je tutaj dzisiaj rano, jak o mało nie wpadłem na Strażników.
- Nie wolisz ich dać rodzinie? - pytam niepewnie.
- Parę dni temu trafiło mi się kilka zająców, jeszcze nam nie brakuje jedzenia.
Dochodzimy na czarny rynek. Jest to dosyć duże, na wpół zadaszone miejsce o masie straganów z różnymi rzeczami. Przez jakieś pół godziny chodzimy targując się prawie ze wszystkimi i szukając najbardziej korzystnej ceny. W końcu jednak sprzedajemy rzeczy, a ja zarobioną sumkę pieniędzy od razu mu wręczam.
- Mówiłem ci już...
- Ja też ci coś mówiłam. - ucinam z irytacją. - Poza tym, za miesiąc mam urodziny, powiedzmy, że przyjmujesz te pieniądze właśnie dlatego.
 Patrzy na mnie z politowaniem, a potem oboje wybuchamy śmiechem.
 Jednak kiedy wracam do domu, dobry nastrój mnie opuszcza. Kiedy ktokolwiek wspomina o dożynkach, zawsze dostaję paniki. Przez trzy lata udało mi się uniknąć wylosowania, mimo licznych astragali. W tym roku będę miała około dwudziestu trzech wpisów. Mam spore szanse na wylosowanie.
 Po powrocie do domu robię potrawkę z upolowanego ptaka z dodatkiem suszonych warzyw i kilku sosnowych igieł. Po odejściu ojca bardzo się podszkoliłam w gotowaniu, chociaż mało mam na to czasu.
- Riv.. musimy porozmawiać o twoich wypadach do lasu poza dystrykt  - zaczyna mama przy kolacji. - Zauważyłaś, że masz na nie czas tylko po zapadnięciu zmroku?
- No... tak - przyznaję niepewnie. - A to źle? Przecież wiesz, że umiem sobie poradzić z dzikimi zwierzętami.
- Tak, wiem. Tylko że... jest inny powód.
Zmarszczyłam brwi. Mama nigdy nie była zbyt opiekuńcza, wiem, że nie robiłaby afery z byle powodu.
- Mów wprost.
- Dobrze, podsłuchałam rozmowę Strażników Pokoju. Oni raczej nie wychodzą poza dystrykt, jednak jakieś dzisiaj zobaczyli jakieś ślady... Nie wiem, czy to wy, jednak...
Urywa, kiedy łyżka wypada mi z ręki. Fakt, zawsze zacieram za sobą ślady, jednak dzisiaj, po usłyszeniu wiadomości na temat Grella wpadłam w gniew, pewnie Kris też był myślami gdzie indziej.
- Następnym razem będziemy uważać, naprawdę - mówię licząc, że to coś da - Po usłyszeniu tej wiadomości...
- Riv, ja rozumiem. Ale nie będę ryzykować twojego bezpieczeństwa.
- Co?! - wstaję. - Chcesz mi zabronić tam wychodzić? Myślisz, że dlaczego teraz nie głodujemy i zasiadamy do normalnej kolacji? Bo chodzę do lasu i poluję! A myślisz, że dlaczego rodzina Krisa jeszcze w ogóle jako tako się trzyma? Bo on też chodzi do lasu! Myślałam, że bardziej mi ufasz!
- Mama ci ufa, Riv - odzywa się cicho Lake - Ale nie chce cię narażać.
Mimo woli ignoruję to.
- W sumie na jedno i to samo wychodzi. Zginę, nie mamy jedzenia. Nie będę wychodzić, też go nie mamy - nie wiem dokładnie, co mnie tak zdenerwowało, ale odwracam się na pięcie i chowam się w pokoiku obok na moim materacu.
Kiedy przychodzi mama udaję, że śpię, jednak osoba znająca cię prawie szesnaście lat nie tak łatwo się nabiera. Czuję, że nakrywa mnie kocem.
- Być może za jakiś miesiąc śnieg stopnieje i nie będzie problemów. Przeżyjemy.
Kiwam tylko głową, a ona wychodzi. Zaraz potem na mój materac pakuje się Lake. Może przeżyjemy, myślę, ale to będzie bardzo ciężki okres.
******************
Hej,
Mam nadzieję, że nowy rozdział się podoba.
Niestety, nie jest on wiele dłuższy od poprzedniego, ale
może nie jest taki zły ;). Zapraszam do obserwowania i komentowania,
chętnie przyjmę jakieś rady.
Ilumi :)

piątek, 11 grudnia 2015

I. Siekiera, taczki i pęcherze

 Nad Siódmym Dystryktem jeszcze wcale nie zrobiło się jasno, ale życie tam już zaczynało się budzić. Mroźny wiatr owiał wielkie połacie zaśnieżonych lasów, zaczęło się słyszeć stamtąd delikatne odgłosy. Kiedy mały zegar z rozbitą szybką pokazał piątą trzydzieści, coś potrząsnęło mną delikatnie.
- Riv... Riv!
Otwieram leniwie oczy, ale widzę tylko burzę moich długich, jasnobrązowych włosów. Przejeżdżam dłonią po twarzy, żeby je strząsnąć.
- Dzisiaj coś ważnego, czy znowu siekiera, taczki i pęcherze? - mruczę siadając powoli i biorąc od mamy kawałek przyniesionego przez nią podpłomyka (*placek zrobiony z mąki, soli i wody, pieczony zawsze nad ogniem) z kozim serem.
- Nie jestem pewna, ale zestaw pracy w lesie chyba nigdy cię nie opuści...- śmieje się trochę nieprzekonująco.
 Kiedy wychodzi, zgarniam jakieś ciuchy i szybko w nie wskakuję. Styczniowy poranek jak zawsze jest wyjątkowo zimny i ciemny. A każde dziecko od ósmego do dwudziestego roku życia ma obowiązek codziennie o szóstej stawiać się pod bramą lasu i dostać przydział robót na określonym terenie. Potem iść na dziewiątą do szkoły, wracać koło trzynastej i po obiedzie znowu iść do lasu. Dzień kończył się o zwykle o osiemnastej, kiedy nadchodził czas na kolację i czas wolny.
 Mijam ostrożnie mojego siedmioletniego brata Lake'a ułożonego na materacu na ziemi. O nie, nie jesteśmy bogatą rodziną. Mieszkamy w jednopoziomowej, małej chatce z czegoś, co nazywają twardym materiałem przeciwdeszczowym. Mój ojciec... z nami nie mieszka. Zaginął w wyprawie w lasy poza dystrykt, kiedy miałam dziesięć lat. Dotychczas nie ma niczego pewnego o nim i jego towarzyszach.
  Mimo ciepłej, szarej opończy narzuconej na skórzaną kurtkę i tak jest mi strasznie zimno, więc brnę przez zwały śniegu szczękając zębami. W Siódmym Dystrykcie oczywiście jest zabronione noszenie własnej broni oprócz scyzoryka, ale ja i tak mam swoje. Dostałam je jeszcze dawno temu, od ojca. Są to dwa, grube i śmiertelnie ostre noże. Krótszy z nich służy mi najczęściej do rzucania, natomiast dłuższy, zwany saksą, o nietypowym, najpierw rozszerzającym się, a potem na końcu gwałtownie zwężającym ostrzu służy raczej do walki wręcz. Mimo sporych rozmiarów, jest bardzo lekki i poręczny, dostosowany do mnie. Jest jeszcze jedna broń - kusza. Jednak ją wykorzystuje tylko przy samotnym wypadach poza obrzeża dystryktu...
  Dochodzę pod bramy lasu minimalnie przed czasem. Stoją tam Strażnicy Pokoju i sprawdzają każdego osobowość. Mimo, że już od dobrych siedmiu lat tu przychodzę i tak muszę recytować:
- Rivia Harline, piętnaście lat, mieszkanie numer dwieście pięćdziesiąt dwa.
Strażnik zaznacza coś na karcie i przepuszcza mnie dalej. W tłumie dzieciaków na kogoś wpadam.
- Hej, Riv - przed twarzą mrugają mi niebieskie oczy mojego przyjaciela, Krisa. Uśmiecham się mimowolnie i razem idziemy na wyznaczone miejsce pracy dla młodzieży w naszym wieku. - Jak się dzisiaj wstawało?
- Tak chętnie jak zawsze - parskam, a on się uśmiecha ze zrezygnowaniem.
Podchodzimy do wieszaków i każdy z nas bierze po toporze. Od dziecka wpajano tam technikę rąbania drewna, więc teraz z łatwością ścinamy powierzone nam rośliny. W całym lesie rozbrzmiewa huk i łomot.
W pewnym momencie Kris zastyga i kuca w śniegu. Rozglądam się nerwowo, czy nikt z kontrolerów tego nie widzi, bo dziesięciominutowa przerwa nastaje dopiero po godzinie rąbania. Tymczasem chłopak zanurza rękę w grubej rękawiczce w biały puch i wyławia z niej coś.
- Masz - mówi podając mi to. Widząc małą bransoletkę zrobioną z misternie wyplecionego, niebieskiego sznurka sprawia, że sama ignoruję obowiązki.
- Jest piękna, dzięki...
Nagle Kris zerka na coś za mną i szybko podnosi mój topór.
- Proszę, nie wiem, czemu ci się tak wyślizgnął - mówi dosyć głośno.
- Dzięki, muszę go lepiej trzymać - odpowiadam tak samo od razu orientując się w sytuacji, a gość w białym kombinezonie Strażnika Pokoju oddala się powoli.
Oddychamy z ulgą i z powrotem bierzemy się do pracy. Kiedy po godzinie nadszedł czas przerwy bierzemy szybko po swojej porcji gorącego naparu i kawałku podpłomyka i oddalamy się od grupy. Mimo, że sporo ryzykujemy przełażąc przez ograniczenia dystryktu tak blisko Strażników, jednak kiedy wreszcie dostaniemy nasz czas wolny, będzie bardzo ciemno.
 Dochodząc do żelaznego drutu słyszymy ciche brzęczenie prądu. Jednak nie jest to dla nas nic nowego. Żeby dostać się na drugą stronę wystarczy wleźć na wysokie drzewo i przeskoczyć nad ogrodzeniem na następne oddalone o jakieś dwa metry. Robimy to z łatwością i siadamy na grubych konarach.
- Jak choroba Grella? - pytam o starszego, osiemnastoletniego brata Krisa, który dorobił się na pracach w lesie poważnego zapalenia płuc.
- Nie jest źle, chociaż... no dobra, jest tragicznie. W tej eskapadzie pod koniec grudnia, kiedy nabawił się choroby leżał długi okres w śniegu... Ma odmrożoną nogę od kolana w dół.
Zamieram. Odmrożona kończyna w niezbyt bogatych dystryktach jest na równi z amputacją...
- Nie da się już nic zrobić? - pytam z nadzieją.
- Raczej nie, ale nikt mnie o niczym nie informuje.
Kładę mu rękę na ramieniu, kiedy rozbrzmiewa syrena wzywająca do dalszej pracy. Ściągam na chwilę rękawiczki i patrzę na liczne pęcherze mimo grubej warstwy.
- Taak... wracajmy do pracy.

********************
Hej!
Mam nadzieję, że jak na pierwszy wpis nie jest tak źle i blog Wam się spodoba.
Jak widzicie jest to zupełnie inna historia osadzona w świecie Igrzysk,
podobna w kilku wątkach. Może ten wpis nie jest długi, ale następne postaram się bardziej rozciągnąć ;)
Do następnego wpisu!
Ilumi