piątek, 11 grudnia 2015

I. Siekiera, taczki i pęcherze

 Nad Siódmym Dystryktem jeszcze wcale nie zrobiło się jasno, ale życie tam już zaczynało się budzić. Mroźny wiatr owiał wielkie połacie zaśnieżonych lasów, zaczęło się słyszeć stamtąd delikatne odgłosy. Kiedy mały zegar z rozbitą szybką pokazał piątą trzydzieści, coś potrząsnęło mną delikatnie.
- Riv... Riv!
Otwieram leniwie oczy, ale widzę tylko burzę moich długich, jasnobrązowych włosów. Przejeżdżam dłonią po twarzy, żeby je strząsnąć.
- Dzisiaj coś ważnego, czy znowu siekiera, taczki i pęcherze? - mruczę siadając powoli i biorąc od mamy kawałek przyniesionego przez nią podpłomyka (*placek zrobiony z mąki, soli i wody, pieczony zawsze nad ogniem) z kozim serem.
- Nie jestem pewna, ale zestaw pracy w lesie chyba nigdy cię nie opuści...- śmieje się trochę nieprzekonująco.
 Kiedy wychodzi, zgarniam jakieś ciuchy i szybko w nie wskakuję. Styczniowy poranek jak zawsze jest wyjątkowo zimny i ciemny. A każde dziecko od ósmego do dwudziestego roku życia ma obowiązek codziennie o szóstej stawiać się pod bramą lasu i dostać przydział robót na określonym terenie. Potem iść na dziewiątą do szkoły, wracać koło trzynastej i po obiedzie znowu iść do lasu. Dzień kończył się o zwykle o osiemnastej, kiedy nadchodził czas na kolację i czas wolny.
 Mijam ostrożnie mojego siedmioletniego brata Lake'a ułożonego na materacu na ziemi. O nie, nie jesteśmy bogatą rodziną. Mieszkamy w jednopoziomowej, małej chatce z czegoś, co nazywają twardym materiałem przeciwdeszczowym. Mój ojciec... z nami nie mieszka. Zaginął w wyprawie w lasy poza dystrykt, kiedy miałam dziesięć lat. Dotychczas nie ma niczego pewnego o nim i jego towarzyszach.
  Mimo ciepłej, szarej opończy narzuconej na skórzaną kurtkę i tak jest mi strasznie zimno, więc brnę przez zwały śniegu szczękając zębami. W Siódmym Dystrykcie oczywiście jest zabronione noszenie własnej broni oprócz scyzoryka, ale ja i tak mam swoje. Dostałam je jeszcze dawno temu, od ojca. Są to dwa, grube i śmiertelnie ostre noże. Krótszy z nich służy mi najczęściej do rzucania, natomiast dłuższy, zwany saksą, o nietypowym, najpierw rozszerzającym się, a potem na końcu gwałtownie zwężającym ostrzu służy raczej do walki wręcz. Mimo sporych rozmiarów, jest bardzo lekki i poręczny, dostosowany do mnie. Jest jeszcze jedna broń - kusza. Jednak ją wykorzystuje tylko przy samotnym wypadach poza obrzeża dystryktu...
  Dochodzę pod bramy lasu minimalnie przed czasem. Stoją tam Strażnicy Pokoju i sprawdzają każdego osobowość. Mimo, że już od dobrych siedmiu lat tu przychodzę i tak muszę recytować:
- Rivia Harline, piętnaście lat, mieszkanie numer dwieście pięćdziesiąt dwa.
Strażnik zaznacza coś na karcie i przepuszcza mnie dalej. W tłumie dzieciaków na kogoś wpadam.
- Hej, Riv - przed twarzą mrugają mi niebieskie oczy mojego przyjaciela, Krisa. Uśmiecham się mimowolnie i razem idziemy na wyznaczone miejsce pracy dla młodzieży w naszym wieku. - Jak się dzisiaj wstawało?
- Tak chętnie jak zawsze - parskam, a on się uśmiecha ze zrezygnowaniem.
Podchodzimy do wieszaków i każdy z nas bierze po toporze. Od dziecka wpajano tam technikę rąbania drewna, więc teraz z łatwością ścinamy powierzone nam rośliny. W całym lesie rozbrzmiewa huk i łomot.
W pewnym momencie Kris zastyga i kuca w śniegu. Rozglądam się nerwowo, czy nikt z kontrolerów tego nie widzi, bo dziesięciominutowa przerwa nastaje dopiero po godzinie rąbania. Tymczasem chłopak zanurza rękę w grubej rękawiczce w biały puch i wyławia z niej coś.
- Masz - mówi podając mi to. Widząc małą bransoletkę zrobioną z misternie wyplecionego, niebieskiego sznurka sprawia, że sama ignoruję obowiązki.
- Jest piękna, dzięki...
Nagle Kris zerka na coś za mną i szybko podnosi mój topór.
- Proszę, nie wiem, czemu ci się tak wyślizgnął - mówi dosyć głośno.
- Dzięki, muszę go lepiej trzymać - odpowiadam tak samo od razu orientując się w sytuacji, a gość w białym kombinezonie Strażnika Pokoju oddala się powoli.
Oddychamy z ulgą i z powrotem bierzemy się do pracy. Kiedy po godzinie nadszedł czas przerwy bierzemy szybko po swojej porcji gorącego naparu i kawałku podpłomyka i oddalamy się od grupy. Mimo, że sporo ryzykujemy przełażąc przez ograniczenia dystryktu tak blisko Strażników, jednak kiedy wreszcie dostaniemy nasz czas wolny, będzie bardzo ciemno.
 Dochodząc do żelaznego drutu słyszymy ciche brzęczenie prądu. Jednak nie jest to dla nas nic nowego. Żeby dostać się na drugą stronę wystarczy wleźć na wysokie drzewo i przeskoczyć nad ogrodzeniem na następne oddalone o jakieś dwa metry. Robimy to z łatwością i siadamy na grubych konarach.
- Jak choroba Grella? - pytam o starszego, osiemnastoletniego brata Krisa, który dorobił się na pracach w lesie poważnego zapalenia płuc.
- Nie jest źle, chociaż... no dobra, jest tragicznie. W tej eskapadzie pod koniec grudnia, kiedy nabawił się choroby leżał długi okres w śniegu... Ma odmrożoną nogę od kolana w dół.
Zamieram. Odmrożona kończyna w niezbyt bogatych dystryktach jest na równi z amputacją...
- Nie da się już nic zrobić? - pytam z nadzieją.
- Raczej nie, ale nikt mnie o niczym nie informuje.
Kładę mu rękę na ramieniu, kiedy rozbrzmiewa syrena wzywająca do dalszej pracy. Ściągam na chwilę rękawiczki i patrzę na liczne pęcherze mimo grubej warstwy.
- Taak... wracajmy do pracy.

********************
Hej!
Mam nadzieję, że jak na pierwszy wpis nie jest tak źle i blog Wam się spodoba.
Jak widzicie jest to zupełnie inna historia osadzona w świecie Igrzysk,
podobna w kilku wątkach. Może ten wpis nie jest długi, ale następne postaram się bardziej rozciągnąć ;)
Do następnego wpisu!
Ilumi


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz