czwartek, 21 stycznia 2016

VI. Kapitol

 Jakąś godzinę później ze snu przepełnionego koszmarami wybudza mnie głośne pukanie w drzwi. Otwieram powoli oczy i wołam, żeby osoba mnie budząca łaskawie sobie poszła. Zerkam też na mały zegar w moim ,,pokoju wypoczynkowym'' i widzę, że jest druga po południu. Zwlekam się powoli z łóżka wyczuwając jakiś zapach zza drzwi. Wychodzę do głównego pokoju i widzę cały stół uginający się od ilości jedzenia. Mimo woli opada mi szczęka.
- Zareagowałem tak samo - mówi pogodnie Cody, który już siedzi przy stole.
- Częstuj się, Rivio - zaprasza Pellie.
- Riv - poprawiam ją nadal otępiała. - Mogę brać co chce?
- Oczywiście.
Siadam za stołem i nabieram sobie na talerz pieczeń oraz ryż z przyprawami, a do szklanki nalewam czystej wody z cytryną. Wszyscy we trójkę jemy w ciszy, kiedy nagle do pokoju wchodzi ten sam mężczyzna koło sześćdziesiątki z prostymi, siwymi włosami opadającymi do żuchwy, małym zarostem oraz żywymi, czarnymi oczami.
- O, nasze optymistyczne słoneczko wstało - odzywa się niskim głosem rechocząc. Pewnie nazywa mnie tak, bo wcześniej w ogóle się do niego nie odezwałam. Teraz też tego nie robię.
- Jestem Owen... i nie, bynajmniej nie jestem waszym mentorem. Nikt ze zwycięzców Siódemki nie dożył waszego zacnego pojawienia się jako trybutów - siada ciężko za stołem i zaczyna nakładać sobie paszteciki.
- To... w takim razie kim pan jest? - pyta niepewnie Cody, a ja w duchu się zastanawiam, czy ten chłopak naprawdę nie ma skłonności samobójczych.
- Kimś, kto wam w jakimś stopniu może pomóc - odpowiada - Ale czy wam pomoże, to zależy od was.
Obiad się kończy, a nadchodzi czas na deser. Na stół wjeżdżają różne ciasta i desery lodowe, oraz gorąca czekolada z bitą śmietaną. Słyszałam coś o tym napoju, ale nigdy go nie próbowałam. Jednak zanim zdołam wziąć filiżankę, Cody bez wahania wychłeptuje całą w minutę, a bita śmietana zostaje mu na twarzy w postaci wąsów. Zaczynam chichotać.
- Co? - pyta zdezorientowany, a teraz wygląda tak rozbrajająco, że przypomina mojego brata, tylko w starszej wersji. Nadal się uśmiechając podaję mu chusteczkę.
- Jesteście może spokrewnieni? - pyta z ciekawością Owen. - Po wygląda, jakbyście byli.
Faktycznie, Cody także ma brązowe włosy i zielone oczy, jednak jakby się przypatrzeć można dostrzec kilka różnic. Moja spalona słońcem skóra ma trochę ciemniejszy odcień od niego, a oczy przypominają raczej intensywnie zielone liście, niż ciemną trawę. Ponadto jego włosy są pozwijane w loki, a moje  raczej proste i trochę jaśniejsze od niego.
- Nie, nie jesteśmy - odpowiadam.
- Szkoda - odpowiada. - To by się sprzedało. Bo miłości raczej nie będziecie udawać, głupio mieć starszą dziewczynę od siebie.
- Ta - odpowiada Cody, którego perspektywa udawania ze mną romansu trochę rozśmieszyła. - To by było dziwne.

Po około jeszcze kilku godzinach jazdy nasz pociąg zaczyna zwalniać. Oboje od razu wyglądamy przez okno, gdzie widzimy już potężne wieżowce Kapitolu.
- Wow - szepcze chłopak, a ja mu przytakuję.
Koło stacji zbierają się tłumy wiwatujących ludzi, a ja od razu czuję się tym onieśmielona. Wsiadamy w kolejny pojazd, który wiezie nas do dużego wieżowca.
- Zostaniecie teraz poddani ,,poprawie'' - oznajmia Pellie uśmiechając się jak zwykle.
- Poprawie? - unoszę sceptycznie brwi.
- Nasze słoneczko jak zwykle promienieje entuzjazmem - mruczy Owen. - Poprawie, czyli będą was czyścić, myć i takie tam.
Cody nic się nie odzywa, tylko patrzy przez okno szeroko otwartymi oczami. Dojeżdżamy na miejsce.
- Teraz oddajemy was w ich ręce - mówi Pellie - Po zabiegach zobaczycie się ze swoimi stylistami. Dzisiaj prezentacja dystryktów!
Od razu trafiam w otoczenie naszych ,,poprawiaczy''. Cody'ego zabierają na inną salę, natomiast ja przechodzę rozmaitą kolekcję zabiegów i czyszczeń. Potem, moje czyste ciało bez żadnego brudu czy włosów dostaje biały, puszysty szlafrok. Wtedy trafiam przed lustro.
- Musimy coś zrobić z twoimi włosami - mówi niska kobieta o lekko różowej skórze oraz fioletowych włosach i ustach w tym kolorze. Potem mówi coś po cichu do jakiegoś mężczyzny nadal trzymając moje bardzo długie kosmyki.
- Będziecie je ścinać? - pytam.
- Tak, mają za dużo kołtunów. - odpowiada kobieta.
- To zróbcie tak, żeby ich nie miały - odzywam się trochę ostrzej. - Ale nie ścinajcie.
- Rivio, zrozum...
- Możemy je pocieniować - mówi cicho mężczyzna. - Zetniemy tylko końcówki.
Nie rozumiem zbytnio co mówi, ale po zabiegu długość końców zmienia się tylko o centymetr. Po wszystkim zostawiają mnie w pustym pokoju. Po chwili wchodzi do niego drobna brunetka o lekkim makijażu i srebrnych niciach we włosach. Ubranie także ma normalne.
- Witaj, Riv - podchodzi do mnie. Jako jedyna od razu użyła zdrobnienia. - Ja jestem Elsa, twoja stylistka. Na wstępie mówię, że mimo tych trudnych okoliczności postaram się, byś dobrze się tu czuła.
- Dziękuję - odpowiadam nieco onieśmielona jej odmiennym zachowaniem.
- Chodź, prezentacja dystryktów jest już za godzinę.
Z pustej sali lekarskiej prowadzi mnie do wygodnego apartamentu, a potem zaczyna mi robić makijaż.
- Nie bój się, nie będziesz mieć betonu na twarzy - odzywa się przy nakładaniu małej ilości pudru - Ale też nie zrobię cię na zwykłą dziewczynę z dystryktu.
Po skończeniu makijażu prawie nie czuję, że jestem umalowana. Jednak kiedy przychodzi z moim strojem, zwykły makijaż nie mógłby do niego w pełni pasować. Elsa zostawia mi włosy rozpuszczone, poza upięciem na czubku głowy, w którego coś wplata. Zawiązuje mi wszystkie trzymania stroju każąc mi nie patrzeć. Po oglądnięciu prezentacji sprzed paru lat od razu zakładam, że będę po prostu drzewem.
- Możesz otworzyć oczy - mówi moja stylistka.
Robię to i w tej samej chwili moja szczęka opada. O nie, nie jestem drzewem, chociaż mam z niego dużo wspólnego. Góra mojego stroju składa się z przylegającego materiału imitującego małe, ciemnozielone listki. Jest bez ramiączek, ale moje ramiona są oplecione cienkimi, elastycznymi gałązkami. Dół stroju składa się ze zwiewnej tkaniny udrapowanej asymetrycznie. Zauważam, że rzeczami wplecionymi w upięcie są także małe gałązki i kilka listków. Makijaż może nie jest jak na co dzień, ale można mnie w takim rozpoznać. Mam lekko różowe usta i trochę rozświetlacza, a na oczach mam tylko maskarę i małą, ciemnozieloną kreskę. Ja nie wyglądam jak drzewo. Wyglądam jak driada leśna. Mam w sobie zarówno piękność jak i mrok.
- Podoba ci się? - pyta Elsa obserwując mnie uważnie. - Starałam się, żebyś nie przypominała tylko dziewczynki z lasu. Po twoim wystąpieniu w obronie sprawiedliwości już wiedziałam, że będziesz dobrze w tym wyglądać.
- Jest niesamowity - odpowiadam oczarowana. - Cody ma podobny?
- Tak, Maxie go wystylizowała.
Schodzimy w miejsce, gdzie już czekają rydwany. Nasz prowadzą konie o ciemnobrązowym ubarwieniu. Wyjmuję kilka gałązek ze stroju i doczepiam im do ogłowia. Potem przychodzi Cody. Wygląda podobnie, tyle że jego góra stroju ma rękawy do łokci, a dół posiada spodnie i wysokie buty. Wygląda dosłownie jak leśny elf.
- Masz - mówi Elsa podając mi jakiś włącznik. - Naciśnij, kiedy wyruszycie.
- Co to jest?
- Zobaczysz - uśmiecha się tajemniczo.
Kiedy puszczają sygnał szybko wsiadamy na rydwan i ruszamy. Naszym oczom ukazuje się wielki tor otoczony widownią, która ciągle wiwatuje. Zerkam na ekran i widzę parę z dystryktu pierwszego. A więc oni są najlepsi, tak? Narasta we mnie determinacja.
- Włączamy - informuję Cody'ego i naciskam guzik.
Nagle liście na naszych strojach zaczynają lekko świecić. To może nie wydaje się jakoś szczególnie spektakularne, ale przy połączeniu z nieziemskimi strojami daje cudowny efekt. Natychmiast znajdujemy się na ekranach, więc zaczynamy machać i uśmiechać się do tłumu. Biorę też Cody'ego za rękę i unosimy je wysoko. Wyglądamy fantastycznie, a ludzie z widowni rzucają nam kwiaty.
W końcu wszystkie rydwany stają przed wielkim podium, gdzie prezydent Snow wygłasza mowę.

Potem już prezentacja dobiega końca.
- To było niesamowite! - wita nas Owen.
- O, tak - przytakuje z entuzjazmem Pellie. - Ale teraz chodźmy do apartamentów.
Wchodzimy do dużego wieżowca i wyjeżdżamy windą bardzo wysoko. Nasz apartament jest bardzo luksusowy. Jest w nim kilka sypialni, każda z osobną łazienką, salon z telewizorem i jadalnia. Wchodzę do pokoju słysząc jeszcze, że kolacja będzie za pół godziny. Zrzucam z siebie strój i wchodzę pod prysznic. Nigdy z niego nie korzystałam, więc na początku mam problemy ale potem udaje mi się wszystko uruchomić. Muszę też się sporo zastanawiać nad wyborem płynu do mycia, ale w końcu wybieram ten o zapachu wanilii.
Po prysznicu przeglądam dużą szafę w pokoju i w końcu wybieram luźną bluzkę w morskim kolorze i czarne spodnie. Przychodzę na kolację ostatnia. Pellie akurat wypytuje stylistów o nowości w Kapitolu, a Owen rozmawia z Codym. Dosiadam się do tych drugich.
- O, witaj skarbie - odzywa się mężczyzna.
- Czy kiedykolwiek nazwie mnie pan po imieniu? - pytam z irytacją.
- Przecież ja tylko chcę podtrzymać twój nieustannie dobry humor - uśmiecha się pociągając łyka koniaku.
- Właśnie widzę. Przedstawi nam pan aktualną sytuację?
- Skoro tak bardzo chcesz. W czym jesteście najlepsi?
Oboje milczymy. Jednak nagle przypominam sobie pewną sytuację w szkole wiele lat temu...
- Cody umie nieźle się wspinać - mówię. - A to mu na pewno pomoże, jeśli arena będzie zalesiona. Oraz bardzo szybko biega.
- Nie wymyślaj! - woła chłopak. - Niby skąd to wiesz?
- Widziałam cię, jak wiałeś przed szkolnymi oprawcami jakieś cztery razy szybciej od nich, a potem szybko wspiąłeś się na dach przybudówki szkolnej.
Cody przez chwilę milczy, a potem szybko wypala:
- A Riv poluje! Widziałem, jak szła z kuszą do lasu!
- Walczysz czymś jeszcze oprócz kuszy? - pyta Owen marszcząc brwi - Trafia się bardzo rzadko w Rogu Obfitości.
- Jeszcze nożami. Saksą do walki wręcz i krótkim do rzucania.
Owen przez chwilę myśli.
- To ci może pomóc. Jutro zaczynacie treningi. Pamiętajcie, żeby za nic nie pokazywać, co umiecie. Uczcie się przede wszystkim nowych rzeczy. Cody, naucz się władać jakąś bronią.
Przytakujemy, a ja zaczynam się zastanawiać skąd Owen to wszystko wie. Jednak kiedy na stół wjeżdżają tace i półmiski z jedzeniem odkładam to na później. Tutaj jedzenie jest jeszcze bardziej wymyślne i obfitsze niż w pociągu. Nakładam sobie wszystkiego po trochu, a potem objedzona wracam do pokoju i próbuję zasnąć.
W środku nocy się budzę z koszmaru. Leżę przez chwilę bez ruchu, ale potem wychodzę do salonu i zwijam się na fotelu.
- Też nie możesz zasnąć? - pyta nagle Cody skulony na kanapie obok.
Kiwam głową i dosiadam się do niego.
- Cody... - zaczynam. - Zadałam ci pewne pytanie w pociągu. Nadal nie chcesz na nie odpowiedzieć?
Słyszę jak wzdycha.
- To jest dla mnie trudne. Ale skoro to cię tak interesuje... czy wiesz, kto jest moją rodziną?
- Nie mam pojęcia.
- A więc nie mam rodziny. Kiedy miałem pięć lat moi rodzice zginęli w katastrofie w tartaku.
O tak, słyszałam o niej.
- Nie mogłem się sam sobą zająć - kontynuuje chłopak - A nie miałem żadnych wujków, czy coś. Dlatego zabrał mnie ośrodek opieki dla dzieci.
Zamieram. Wbrew pozorom ośrodek opieki to gorsze miejsce niż Kapitol. Dzieci znajdujące się tam są bite i zmuszane do pracy siłą. Nawet mimo wyżywienia i tak są nieszczęśliwe. W ramach współczucia głaszczę go po ramieniu.
- Chciałem stamtąd uciec - wzdycha Cody - Ale nie miałem okazji. Jedyną były igrzyska.
- Zrobiłeś to nawet dla śmierci?
- Lepsza śmierć niż dłuższe życie tam.
Milczę. Potem oboje rozchodzimy się do naszych pokojów. Zasypiam mając nadzieję na brak koszmarów.
Tym razem nie nadchodzą.

*********************************
Hejka ;)
Mam nadzieję, że wpis się podoba ^^
Kto ma teraz tak jak ja ferie, łączmy się w szczęściu :)
Bardzo proszę o komentarze, do następnego wpisu!
~Ilumi

czwartek, 14 stycznia 2016

V. Ten dzień już nadszedł

 Wybudzam się z koszmaru o świcie. Jak zwykle oddycham głęboko, żeby się nieco uspokoić. Na szczęście mama i Lake nadal głęboko śpią, więc wymykam się po cichu wskakując jeszcze w brązowe, obcisłe spodnie, czarną bluzkę i wysokie, wiązane skórzane buty. Włosy zaplatam w kłosa.

 Biorę kuszę na plecy, pas z nożami i kieruję się na zachód lasu, do buku na granicy. Nie czekam na Krisa, bo intuicja mi mówi, że wybudził się z koszmarów wcześniej niż ja, a raczej nie został w domu. Kiedy szybko przeskakuję odległość nad drutem kieruję się od razu do rozłożystego drzewa z pewnym rodzajem ,,półki'' który ustaliliśmy sobie jako nasze miejsce. Dookoła rosną piękne kwiaty na drzewach, które pewnie później zamienią się w owoce.

 Nie widząc tam jednak żadnej żywej duszy postanawiam najpierw zapolować. Widzę dużą, szarą wiewiórkę na sośnie jakieś piętnaście metrów ode mnie. Zakładam strzałę na kuszę i celuję, a wiatr delikatnie owiewa broń. Kiedy już mam wypuścić strzałę, coś w ostatniej chwili kieruje mi rękę w prawo. Pocisk leci idealnie, ale ja odwracam się szybko.
- Kris! O mało zawału nie dostałam!
- Poprawka na wiatr - uśmiecha się łobuzersko i idzie po zdobycz.
- Kiedy tu przyszedłeś? - pytam.
- Jakieś kilka minut przed tobą, ale najpierw upolowałem to - wskazuje na dwa, duże ptaki u stóp naszego drzewa. - Mam nadzieję, że nie jadłaś śniadania?
- Niee... A co?
Siadamy na naszej półce, a on wyjmuje z torby dwa jabłka i kozi ser. Otwieram szeroko oczy.
- Kupiłem to wczoraj wieczorem od Michella. Nawet nie wiesz, jak się ucieszył jak mu dałem parę monet z rynku. I oczywiście strasznie się zamartwiał, czy przypadkiem mnie nie wylosują.
 Michell Gross jest z tej ,,wyższej półki'' mając własny sad i kozę. Jest trochę nadwrażliwy, ale każdy i tak go lubi. Przekrajamy kawał sera na pół i zaczynamy go jeść z plastrami jabłka. Chleb to rarytas, ale bez niego też jest dobre.
- Co byś zrobił, gdyby cię wylosowali? - pytam znienacka, nawet sama nie wiem czemu.
- Hm... prawdopodobnie bym wyjechał do Kapitolu - śmieje się, a ja mu daję kuksańca. - Ale tak na poważnie? Nie dopuściłbym, żeby ktokolwiek zmienił we mnie nastawienie do zabijania ludzi.
- Czyli nie zabiłbyś nikogo na arenie?
- Tego nie powiedziałem. Zabiłbym tylko wtedy, gdybym musiał. Nie popadłbym w ten szał odbierania życia, co zawodowcy.
O zawodowcach wiemy nie tylko z tego, co widzimy na ekranie ale od komentatorów. Bez przerwy mówią o zabójczej grupce nastolatków przeważnie z Pierwszego, Drugiego i Czwartego Dystryktu. Chodzą po całej arenie i wybijają samotników, a potem nie mają litości także dla siebie nawzajem.

Po upolowaniu jeszcze kilku zdobyczy idziemy na czarny rynek. Ja zauważyłam w lesie kilka krzaków jeżyn, więc i je możemy sprzedać. Chodzimy po różnych stoiskach, aż w końcu wracamy z powrotem. Po wysokości słońca osądzam, że jest jakaś dziesiąta.
- Widzimy się na placu - mówię, a Kris uśmiecha się krzepiąco.
Idę do domu powoli, chcę jak najbardziej odwlec chwilę pójścia na plac. Nagle słyszę jakiś pisk i szamotanie niedaleko, w krzakach. Marszczę brwi i przechylam głowę. Zaraz po tym na zakurzoną drogę wytaczają się dwa, walczące zwierzęta. Duży, tłusty bażant i mały kociak. Wyraźnie widać, że ten drugi przegrywa. Aby temu zapobiec rozglądam się szybko czy nikt nie widzi, wyjmuję nóż i trafiam w ptaka. Kotek zdziwiony podnosi się na poranionych łapach. Biorę go ostrożnie na ręce.
- Hej, nie bój się - oglądam jego obrażenia na jasno szarej sierści. Potem wkładam bażanta do torby. Jedzenie zawsze się przyda.

- Hej, wróciłam! - wołam wchodząc do domu. - Lake, mam coś dla ciebie!
Mój brat od razu wypada z pokoju. Rozszerza oczy, kiedy podaję mu szarego kociaka.
- Szczęśliwych Głodowych Igrzysk - mówię z bladym uśmiechem.
- I niech los zawsze ci sprzyja - dopowiada mama patrząc z uśmiechem na radość syna. - Gdzie go znalazłaś?
- Na poboczu drogi, walczył z bażantem. Ciekawe jak oni się w ogóle dostali do dystryktu. Przecież tu nie ma prawie żadnych zwierząt.
- Czasami się jakieś zabłąkują. Daj, opatrzę go.
Po dziesięciu minutach kotek jest wyczyszczony, nakarmiony i opatrzony. Układa się na materacu Lake'a i zasypia. Potem ja idę się umyć. Zdrapuję z siebie całe błoto z lasu z ponurą determinacją. Później mama prowadzi mnie do naszego pokoju, gdzie na łóżku leży śliczna sukienka. Jednak dla mnie nie jest taka piękna, bo wygląda identycznie jak ta ze snu. Jest barwy kości słoniowej, sięga do kolan i ma rękawy do łokci. Jednak wkładam ją, a mama zaplata mi najpierw kłosa, a potem spina go wokół głowy tworząc ,,koszyczek''.
- Pięknie wyglądasz - mówi mój brat trzymając kotka na kolanach.
- Dziękuję - uśmiecham się z trudem, a mama mnie obejmuje. - Jak go nazwiesz?
Lake zastanawia się przez chwilę.
- Daktyl - oznajmia w końcu. - Nigdy go nie jadłem, ale podobno jest dobry.
Śmiejemy się z mamą, ale potem musimy już wychodzić. Rozstaję się z nimi przed kolejką do identyfikacji krwi. Prawie nie czuję bólu strzykawki, tak strasznie się stresuję. Potem staję w grupie dziewczyn w moim wieku.
Kiedy gwar ucicha na podium przy Pałacu Sprawiedliwości wchodzi Pellie. Tym razem ma na sobie białą, lokowaną perukę, a sukienkę i szpilki w kolorze błyszczącego turkusu pomieszanego z zielonym ... usta także.
- Szczęśliwych Głodowych Igrzysk! - oznajmia wysokim, donośnym głosem oraz uśmiechem na wypudrowanej twarzy. - I niech los zawsze wam sprzyja!
Wszyscy milczą. Mimo z pozoru wesołych słów każdy kojarzy je jak najgorzej. Pellie włącza nam film przedstawiający wybuch powstania nazywany Mrocznymi Dniami. W nim właśnie Trzynasty Dystrykt został zrównany z ziemią. Od tego czasu organizowane są igrzyska. Potem kobieta podchodzi znów do mikrofonu.
- Damy mają pierwszeństwo - oznajmia jak w śnie. Moje serce zaczyna bić bardzo szybko, ze stresu nie mogę nabrać powietrza.,, Tylko nie ja, błagam, nie ja...'' myślę. W końcu Pellie wyciąga karteczkę.
- Donny Hadswell - mówi głośno. Wypuszczam z ulgą powietrze, gdy nagle mój wzrok wyławia coś dziwnego. Karteczka Donny ma dwie krawędzie na dole. Czyli to nie koniec, karteczki znowu są dwie. I już, kiedy dziewczyna wyglądająca na około czternaście lat ze spuszczoną głową wychodzi przed szereg podnoszę rękę.
- Karteczek są dwie - oznajmiam drżącym głosem. - A zawsze liczy się ta z wierzchu...
Pellie marszczy brwi, a wszystkie oczy są w tej chwili zwrócone na mnie. Jeżeli zamiast Donny padnie na jakąś inną dziewczynę za wyjątkiem mnie, ona mnie znienawidzi. Jednak moja wrodzona intuicja wie, że tak się nie stanie. Oddycham głęboko, kiedy Pellie odrywa dwie karteczki od siebie, a tą, z której czytała wrzuca z powrotem do urny. Wiem, kogo imię jest na drugiej karteczce, wyczuwam to. Dlatego nie doznaję szoku, kiedy czyta.
- W takim razie los padł na Rivię Harline!
Jak w transie idę powoli między innymi dziewczynami, które patrzą na mnie z niedowierzaniem. Ignoruję krzyki Lake'a dobiegające z tyłu. Wchodzę na podium.
- Ach, to ty, kochanie - mówi kobieta. - Dobrze, że mamy sprawiedliwych w tych czasach. Teraz kolej na panów!
Szybko zaciskam kciuki, żeby nie padło na Krisa, gdy nagle pada inne nazwisko:
- Grell Williams!
- Zgłaszam się na ochotnika! - mówi szybko Kris.
,,Nie!'' krzyczę już w myślach, kiedy...
- Nie. Ja się zgłaszam. - drżący głos chłopaka wyglądającego na około trzynaście lat przebija hałas. - Jestem Cody Stanley.
Niepewnym, ale szybkim krokiem wychodzi na podium i staje obok mnie. Nie jestem w stanie się otrząsnąć.
- A więc mamy już naszych trybutów! Proszę o oklaski!
Rzadko się zdarza, żeby cały tłum podniósł trzy palce w górę. Ani ja, ani Cody nie powinniśmy trafić do igrzysk. Nikt nie powinien.
Daję się zaprowadzić przez Strażników Pokoju do małego pomieszczenia w Pałacu. Chwilę później drzwi się otwierają, a wpada przez nie Lake, za nim mama. Brat rzuca się na mnie z płaczem.
- Riv, czemu?! Czemu to zrobiłaś?!
- Musiałam - szepczę głaszcząc go po włosach, a do oczu napływają mi łzy. - Miałabym wyrzuty sumienia do końca życia.
Potem przytulam mocno mamę.
- Kris was wyżywi, polegajcie na nim. Lake, pod żadnym pozorem nie wychodź na czarny rynek, za dużo tam złych typów. Mamo, nie daj się zwieść tam tanią ceną, to ty musisz uważać, że ani ty, ani sprzedawca nic na kupnie nie straci. Dużo z nich oszukuje.
- Dobrze kochanie. - odpowiada cicho.
- Musisz to wygrać... - zaczyna Lake, gdy nagle wchodzi Strażnik, by ich wyciągnąć - RIV!
Jego krzyk zagłusza trzaśnięcie drzwi. Staram się jakoś uspokoić, ale ręce mi się strasznie trzęsą. Chwilę później jednak drzwi znowu się otwierają, a ja wpadam prosto w objęcia Krisa.
- Nie ufaj innym, sojusz każdy może złamać. Może znajdziesz kuszę... pamiętaj o taktyce z nożem... - słyszę jego głos przy uchu. - Nigdy nie wybaczę sobie, że Cody się zgłosił, ale chyba miał ważny powód... Riv... - oddala mnie od siebie. - Wygrasz to, wiem, że dasz radę.
- Spróbuję - odpowiadam cicho, a on całuje mnie w czoło. Potem i jego wywleka ten sam Strażnik.
 Zaczynam wreszcie myśleć o trzynastoletnim chłopcu, Codym. Nie mogę uwierzyć, że zgłosił się za starszych. Jestem pewna, że nigdy nie władał bronią, chyba, że scyzorykiem. Do tego jeszcze pewnie jego rodzina jest jeszcze bardziej załamana niż moja. Kris jest dla mnie jak brat, ale i on, i Lake oraz mama wiedzą, że przynajmniej umiem polować, chociaż moich szans prawie nie ma... co dopiero Cody'ego.
Po około dziesięciu minutach siedzenia w ciszy przychodzą po mnie, Pellie, Cody i jakiś mężczyzna po sześćdziesiątce. W ciszy wsiadamy do pociągu. Wiem, że wiedzie on do stolicy Panem, Kapitolu.
- Czeka nas dosyć długa droga - oznajmia Pellie, jak zwykle radosna. - Może chcecie sobie odpocząć?
Ale ani ja, ani Cody nic nie odpowiadamy. Kiedy pociąg rusza, spodziewamy się trzasku i gwałtownego ruchu, ale on jedynie cicho sunie po torach. Przechodzę przez przedział gościnny mijając miękkie fotele, stoliki obładowane jedzeniem oraz puszyste dywany. Nigdy nie widziałam takiego luksusu.
- Niezłe, co? - zagaduje Cody przechodząc obok.
- Dlaczego się zgłosiłeś? - pytam bardzo cicho.
Jego mina rzednie, odwraca się bez słowa. Czyli musi być w tym coś ukryte. Kiedy Pellie pokazuje nam nasze pokoje od razu zamykam się w nim i kładę na łóżku. Wpatruję się w biały sufit.
Zostałam sama.
Na arenie też zostanę.

***********************
Kolejny wpis jest ^^
Bardzo dziękuję za komentarze, które się pojawiły,
każdy to dla mnie duża motywacja do dalszego pisania :)
Mam nadzieję, że wpisik jest OK, a że za niedługo
mam ferie, to może kolejne rozdziały będą się pojawiać troszkę częściej ;)
~Ilumi :3


sobota, 9 stycznia 2016

IV. Czas leci

  Bez polowań i swobodnych wypadów poza dystrykt życie przestaje mieć większy sens. Ciągłe głodowanie, harówka od rana do wieczora i wolno gojąca się noga nie pomagają.
  Kris wpadł na zwariowany pomysł przekopania się pod drutem, ale od razu zgasiliśmy w nim nadzieję. To by było praktycznie niemożliwe.
 Mijają tygodnie, a my utrzymujemy się na sprzedawaniu starych rzeczy na czarnym rynku. Mimo, że wcześniej też nie mieliśmy łatwego życia to przynajmniej jakoś sobie radziliśmy. Jednak małe wypady do lasu potrafią zupełnie zmienić życie człowieka.

 Bez spacerów czuję się trochę jak w klatce, Kris też. Nie jesteśmy w stanie wyżywić naszych rodzin, brak nam swobody. Jednak przez dużą ilość pracy czas leci bardzo szybko i nie jestem w stanie nie myśleć o zbliżającym się nieubłagalnie ósmym maja - dożynkach. Jedyne, co może w czymkolwiek pomóc w tym dniu będą trzy astragale, które co roku biorę.
 Koniec dnia zawsze wygląda tak samo - przychodzę do domu, wrzucam w siebie coś, co ugotowała mama i padam na materac zasypiając po kilku minutach. Potem zaczynają się koszmary.

 W tym idę w tłumie na największy plac w Siódemce, a obok mnie widzę rówieśników i młodsze dzieci. Jestem ubrana w prostą sukienkę koloru kości słoniowej z rękawami do łokci, a słońce świeci mi prosto w twarz.
 Razem z innymi ustawiamy się w rządkach, a Pellie, drobna kobieta w błyszczącej, srebrnej, obcisłej sukience, tonie kolorowej biżuterii i makijażu oraz blond upięciu - peruce wychodzi na podium przed Pałacem Sprawiedliwości. Po oglądnięciu całego filmu o historii Głodowych Igrzysk wysokim sopranem ogłasza:
- Damy mają pierwszeństwo.
Na wysokich szpilkach podchodzi do przeźroczystej kuli z karteczkami, grzebie w niej trochę i wyjmuje jedną. Jej głos toczy się echem po placu.
- Rivia Harline!

Budzę się z krzykiem sprawiajac, że Lake siada gwałtownie na swoim łóżku. Oddycham głęboko, a łzy płyną się po mojej twarzy. Pamiętam jeszcze sytuację, gdy miałam trzynaście lat: Pellie przez przypadek wyciągnęła dwie, zlepione karteczki i kiedy już czytała: "Rivi..." Nagle zobaczyła, że to nie tą chciała wyciągnąć, a w takich przypadkach zawsze liczy się ta z wierzchu. Dlatego zamiast na mnie, padło na Melody Douglas, wtedy silną osiemnastolatkę. Trafiła do zawodowców, ale kiedy na arenie zostało czterech zawodników, sojuszniczka zabiła ją we śnie.

- Riv? Riv? - Lake potrząsa mną wybudzając mnie z transu. - Miałaś kolejny koszmar? Powiedz...
Łzy nadal płyną po mojej twarzy, kiedy go mocno przytulam. Widzę, że na szczęście nie obudziłam mamy, chyba że tylko udaje, żeby mi nie zrobić przykrości. Ona akurat doskonale wie, co mnie nęka, mam to co roku odkąd skończyłam dwanaście lat. Oddycham głęboko i zaczynam nucić cicho piosenkę z mojego dzieciństwa, delikatną, o miłych słowach. Żeby uspokoić i uśpić zarówno brata, jak i siebie.

 Mijają tygodnie. Śnieg szybko topnieje, Dystrykt Siódmy zazielenia się i pięknieje. Na łąkach, po których chodzimy z Krisem rosną przepiękne, kolorowe kwiaty. Wszystko wygląda tak pięknie i sielankowo. Podejrzewam, że dożynki specjalnie wpletli w najpiękniejszą porę roku. A marzec powoli zamienia się w kwiecień. Wieczorami, kiedy leżę w ciemności obok śpiącego już brata rozmyślam o poprzednich igrzyskach, które zwykle oglądałam na starym, zakurzonym, małym telewizorku w kuchni.
 Najbardziej zapamiętałam Ćwierćwiecze Poskromienia dwa lata temu. Było wtedy dwa razy więcej trybutów, niż zwykle. Wszystkich zaskoczyła wygrana Dwunastego Dystryktu - młody Haymitch Abernathy przechytrzył organizatorów i zawodników używając pola siłowego. Nie wiadomo, co się stało z jego bliskimi ale znając Kapitol prawdopodobnie zostali zamordowani niedługo po jego wygranej.

~


- Kris? Czego my właściwie szukamy? - pytam, kiedy prowadzi mnie już dłuższy czas wzdłuż ogrodzenia dystryktu.
Zauważam, że idziemy już tak jakiś kilometr, ale jemu to najwyraźniej nie przeszkadza. Ciągle wodzi wzrokiem od drzew za ogrodzeniem do tych po naszej stronie. Marszczę brwi.
- Czy ty szukasz...
- Ćśś - ucisza mnie i podchodzi do dużego buku tuż przy drucie. Pierwsza gałąź znajduje się dopiero na poziomie jego czoła, ale i tak zwinnie zaczyna się wspinać. Obserwuję go z powątpiewaniem, kiedy nagle znajduje się powyżej wysokości ogrodzenia. Mruży oczy i zanim zdążę wstrzymać oddech robi duży skok na jodłę. Otwieram usta z wrażenia widząc ponad metrową odległość i jeszcze cienkie gałęzie.
- Wiesz co? - zaczynam się także wspinać. - Chyba będę cię przezywać wiewiórką. - biorę głęboki oddech i z całych sił wybijam się z buku i ląduję na jodle.
Kris śmieje się cicho.
- Ale patrz, teraz możemy przechodzić tędy. Jest to w sporej odległości do przejścia, ale chyba się uda...
Przytakuję patrząc jak jesteśmy oboje wychudzeni. Żywiąc się czerstwym chlebem i rzeczami wyżebranymi od innych nie jest tak dobrze jak świeżym, ugotowanym mięsem.
- Szkoda tylko, że od razu nie możemy czegoś upolować... - wzdycha chłopak.
- Czy ja wiem? Choć, może coś znajdziemy.
Zeskakujemy z drzewa i prawie natychmiast widzimy ostre kamyki w różnych miejscach. Nigdy nie byliśmy w tej części lasu, zawsze chodziliśmy bardziej na wschód od naszego wejścia. Bierzemy każde po kilka kamyków, dodatkowo Kris wyjmuje swój nóż i wystruguje z patyków dwie małe włócznie . Potem już żadne się nie odzywa, każde znajduje sobie własną ,,ofiarę''. Potem, ja z dwoma ptakami, a on z ptakiem i wiewiórką wracamy z powrotem.
- Mam tylko nadzieję, że Strażnicy Pokoju nie zapuszczają się w te strony - myślę na głos.
- Co ty, dwa kilometry od głównych zabudowań to dla nich męczarnia. Poza tym, nie chce im się łazić po krzakach. Jeszcze sobie te białe ubranka pobrudzą.
Parskamy oboje śmiechem, a przechodząc przez miasto chowamy zdobycze w torbie, którą przypadkiem wzięłam. Potem rozchodzimy się do domów.
- Maamo! - wołam zaraz po wejściu. - Chce ci się jeść?!
Zaraz później zostaję kompletnie zasypana pytaniami, ale w końcu we trójkę delektujemy się pierwszym, pełnym posiłkiem od dwóch miesięcy.

 Jednak później, w ciemności nocy znowu nachodzą mnie myśli o dożynkach. To chore, że zaczynam je przeżywać już miesiąc przed, a aktualnie pozostał tydzień. Jeszcze jutro mamy zmienić z Krisem miejsce przy pracach w lesie. Komandor dowodzący uznał, że szesnastolatkom nic nie będzie, jeśli dostaną dwa razy tyle pracy co wcześniej, czyli nie tylko ścinanie i zwożenie do stosu, ale także ciągnięcie tego wszystkiego pod tartak. Po prostu super.

 Myliłam się. Komandor dał nam  t r z y  razy więcej pracy. A słońce, powoli zaczynające przypiekać końcem kwietnia paliło nam skórę zabarwiając ją na brązowy kolor. Parę razy odpuściliśmy sobie nawet szkołę, tylko po to, by trochę odetchnąć.
- Riv? Ósmy maja to czwartek. Wyjątkowo nie będzie wtedy prac w lesie, a ceremonia jest o dwunastej... Idziemy polować, prawda?
Wiem, że chce mnie tylko jakoś podnieść na duchu, pewnie siebie też. Unoszę siekierę i wbijam ją w drzewo, żeby rozwiać wątpliwości komandora za nami. Potem zerkam na zachodzące słońce.
- Tak, idziemy - odpowiadam.


*************************************
Hej :3
Przepraszam Was za tak długą przerwę, ale
sporo planowałam nad dalszymi rozdziałami.
Jak widać, na razie nie za bardzo idzie mi
robienie rozdziałów na pół kilometra, ale kiedy
akcja się rozkręci postaram się takie pisać ;)
Jeśli ktoś ma dla mnie jakąś radę, proszę o komentarz ^^
~Ilumi

wtorek, 29 grudnia 2015

III. Kłopoty

  Dni mijają bardzo szybko, aż w końcu nadchodzą moje urodziny w połowie lutego. Nigdy ich zbytnio nie obchodziłam z powrotu braku funduszów. Jednak skończone szesnaście lat to jednak coś, więc mama wyjątkowo pozwala mi się wymknąć samej do lasu, zwłaszcza, że śnieg trochę stopniał.
  Od tych paru tygodni właściwie ciągle chodziliśmy głodni, jednak teraz widząc kolonię zająców w oddali mam nadzieję na zmianę. Naciągam strzałę na kuszę, a śnieg tłumi moje kroki. Wycelowywuję... poszło.
  Mimo szybkości zwierząt udało mi się ustrzelić dwa za pomocą kuszy i jeden nożem. Po zebraniu broni skradam się jeszcze głębiej w las wypatrując zwierzyny. Nagle w sporej odległości, ledwie widocznego w ciemności dostrzegam jelenia. Z trudem się jednak powstrzymuję, bo noszenie wielkiego cielska w środku miasta nie jest możliwe. Zamiast tego trafiam jeszcze w tego dużego,szarego ptaka, którego gatunku nie znam, ale bardzo często udaje mi się go upolować. Potem wkładam wszystkie rzeczy do torby i ruszam w stronę granicy Siódemki.
  Kiedy jednak przerzucam pakunek ze zwierzętami przez ogrodzenie i wspinam się na drzewo słyszę głosy w oddali. Strach mnie paraliżuje, nie jestem w stanie się ruszyć. W końcu jednak  przeskakuję szybko na drzewo za ogrodzeniem. W panice próbuję szybko zejść, ale nie jest to możliwe, więc decyduję się na skok mając nadzieję na lądowanie na śniegu.
  Trafiam w korzeń i odsłonięty kawałek zmarzłej, twardej ziemi.
  Z trudem powstrzymuję się od wrzaśnięcia z bólu. Moja kostka jest wykrzywiona pod dziwnym kątem. Dysząc, biorę szybko torbę i chowam się w krzakach zaciskając zęby, żeby nie jęczeć. Kiedy uświadamiam sobie, że spadłam z jakiś czterech metrów słyszę wyraźne kroki Strażników Pokoju. Zastygam w bezruchu obserwując ich przez małą szparę.
- Jesteś pewny? To mogły być ślady zwierząt. Poza tym, komandor od miesiąca ma fioła na tym punkcie. Mimo, że może się mylić.
- Tak, wiesz? Mam świetny pomysł. Powiedz mu, że się myli, kulka w twój głupi łebek zagwarantowana.
Przez parę minut gadają ciągle o tym samym, w końcu jeden proponuje:
- Ej, a może zamiast udawać, że coś robimy po prostu przeszukamy krzaki i wrócimy?
- Dobra, raz się żyje.
Zamieram ze strachu, kiedy zaczynają od krzaka dosyć blisko mnie. Ich metoda polega na tłuczeniu na ślepo kijem w rośliny, więc na pewno nie zdołam im się wymknąć. Jak najciszej umiem zaczynam się wycofywać zaciskając zęby z bólu. Ale chyba mam za duże poczucie własnej wartości, bo i tak mnie słyszą.
- Co to było? Ten szelest?
Kurczę się w kulkę mając nadzieję, że maskująca szara opończa mi pomoże, ale to nie ona to robi. Tuż kiedy jeden Strażnik przedziera się w moim kierunku, z wielkiej, rozłożystej gałęzi sosny nad nim spada cała zaspa śniegu przegniatając go do ziemi. Zaś jego kolega prawie się na niej kładzie, ze śmiechu.
- Zamknij się! Cholera jasna, ja tam dalej nie idę! Chrzanić rozkazy, wracam do domu. - kiedy oddalają się obaj (jeden z nich nadal chichocze) powoli wypuszczam powietrze z płuc. Odczekuję też jakieś dziesięć minut, po czym próbuję się podnieść jęcząc z bólu. Zaczynam powoli kuśtykać chwytając się każdej gałęzi jako podpory, a torba z ,,jedzeniem'' wcale mi nie pomaga.Wychodzę jednak w końcu z lasu i kieruję się do domu. Po drodze znalazłam jakiś kij do podpórki, więc nie jest tragicznie, ale mimo tego jest źle.
  Parę razy muszę znowu uskoczyć w krzaki, bo Strażnicy mają dzisiaj chyba jakiś wzmożony patrol. W końcu jednak z ulgą widzę mój dom z oddali.
- Hej wszystkim - witam się zmęczonym i zbolałym głosem. Mama od razu to zauważa.
- Lake, bierz od siostry torbę. Co się stało?
Opowiadam jej całą historię, mimo że wiem, że to oznacza koniec moich wypraw. Z bólu jednak nie jestem w stanie utrzymać tajemnicy. W pewnej chwili mama zaczyna nastawiać mi kostkę. To jest jeszcze gorsze od samego upadku.
- I to akurat w twoje urodziny... - mój brat przysiada się blisko mnie.
- Mamy odwołać gości? - pyta mama.
- Nie, no co ty... - oddycham głęboko, kiedy kończy nastawiać kość. - Niech przyjdą, sporo upolowałam.
Kiedy ja siedzę na krześle z dużym bandażem na nodze, a mama i Lake nakrywają stół przychodzi rodzina Krisa. Widząc mnie - kalekę Grell od razu szczerzy zęby. Zamiast nogi ma prymitywną protezę.
- Co, tobie też, mała? Miejmy nadzieję, że jednak nie skończysz jak ja.
- Jest OK, to tylko skręcenie.
- Tylko? - prycha mama po czym zwraca się do pozostałych. - Siadajcie.
Nasza mała kuchnia przypomina teraz gniazdo pełne ludzi, ale nam to nie przeszkadza. Nie spodziewam się tego, ale dostaję dwa, malutkie prezenty. Od mamy i Lake'a naszą starą książkę o jadalnych i niejadalnych roślinach, a od Krisa i jego rodziny starannie rozrysowane przez chłopaka instrukcje do zakładania pułapek i wnyków.
- Wow, dzięki... ale dostałam już od ciebie prezent - mówię do niego pokazując mu błękitną bransoletkę z plecionki znalezioną przez niego w lesie.
- A, to nic, tamto było bez okazji.
Uśmiechamy się o siebie, a reszta urodzin upływa z miłej atmosferze. Dorośli zaczynają opowiadać historię ich rodziców, którzy przeżyli Mroczne Dni. Teraz, po pięćdziesięciu dwóch latach zaszły bardzo duże zmiany. W końcu, bardzo późno goście wychodzą, a ja kładę się zmęczona na materacu.
- Mamo? - zaczynam, kiedy wchodzi do pokoiku. - Czy jutro muszę iść z tą nogą do lasu i normalnie ścinać?
Nie odpowiada, tylko patrzy na mnie ze smutkiem.

  Następnego dnia pobudka o piątej uświadamia mi prawdę. Podejrzewam, że tylko utrata nogi, lub innej kończyny mogłaby mnie zwolnić z prac w lesie. Z grubym bandażem na nodze, opatulona ciepłymi ciuchami kuśtykam powoli do bramy lasu. Jeżeli chociaż przez chwilę myślę, że Strażnicy Pokoju mi odpuszczą widząc mój stan, to się grubo mylę. Chwytając po drodze jakiś duży kij do podpierania się kuśtykam do miejsca dla piętnasto-szestastolatków. Mimo, że Kris pomaga mi jak może, to i tak w przerwie padam na cienką warstwę śniegu jęcząc z bólu i trzymając się za nogę.
  Wieczorem do domu wracam nie widząc sensu w życiu. Podpieram się na Krisie i patyku, ale skręcona kostka po wysiłku fizycznym dokucza niemiłosiernie. Kiedy jednak mama przejmuje nade mną opiekę, a Kris wychodzi dowiaduję się, że to nie koniec złych wieści.
- Riv... - zaczyna Lake cicho. - Chyba już nie będziesz mogła wychodzić za granicę...
,, A po wypadku zamierzaliście mi pozwolić?''- myślę i pytam:
- Czemu?
- Bo widzisz... ścinają drzewo koło ogrodzenia.
-CO?!
  Mimo bólu w kostce i protestów rodziny narzucam na siebie szybko kurtkę i opończę, i z kijem wychodzę z domu. Od razu chowam się w cieniu drzew lasu przed światłem księżyca. W odległości kilkuset metrów od granicy słyszę ryk silnika piły łańcuchowej. Podchodzę jak najbliżej mogę i nagle w krzakach obok widzę Krisa. Oboje myślimy tak samo: to koniec. To my jesteśmy żywicielami rodzin, a właśnie nas pozbawiono dostępu do pożywienia. Patrzymy z rozpaczą, jak wielka sosna uderza głośno o ziemię.
***********************
Hej! ;)
Mam nadzieję, że nowy wpis się podobał,
zapraszam do obserwowania i oczywiście proszę
o komentarze ^^
~Ilumi

poniedziałek, 14 grudnia 2015

II. Zmiany

 Duży, szary ptak odlatuje nagle, gdy pod moim butem skrzypi śnieg. Klnę cicho pod nosem, ale idę dalej starając się nie robić hałasu. Oczywiście nie ułatwia mi tego kusza zarzucona na plecy i klasyczna ciemność godziny osiemnastej. Jednak kilka minut później dostrzegam tego samego ptaka siedzącego tym razem na drzewie oddalonym ode mnie o jakieś dwadzieścia metrów. Nie spuszczając z niego wzroku sięgam ręką do pasa. Naciąganie teraz strzały na kuszę i towarzyszący temu hałas tylko by go spłoszył. Wyjmuję ostrożnie krótszy z noży i chwytam bliżej końca klingi. Biorę zamach...
 Po głuchym łupnięciu wnioskuję, że trafiłam. Nigdy jednak nie doznałam uczucia satysfakcji bo czymś takim. Nie bawi mnie zabijanie zwierząt. Robię to, bo muszę.
 Po drodze do ogrodzenia nagle widzę Krisa siedzącego na drzewie i wpatrującego się w przestrzeń. Jest to bardzo głupie, bo na polu jest cholernie zimno, ale on chyba ma swoje powody. Kładę cicho zwłoki ptaka na ziemi i wdrapuję się na konar obok niego.
- Co jest? - pytam.
Odwraca do mnie głowę, kasztanowe włosy ma rozczochrane.
- Stało się. Grellowi amputują nogę. Ciotka wydała wszystkie nasze oszczędności na jakiego takiego lekarza, ale i tak operacja będzie bardzo długa i bolesna... W dodatku teraz zostajemy z niczym.
 Nic się nie odzywam. Takie sytuacje czasami się zdarzają u nas w dystrykcie, jednak inaczej to odczuwasz, gdy to coś dzieje się blisko ciebie. Kris, Grell i ich siedmioletnia siostra Naila od czterech lat mieszkają z ciotką, która mimo wielu zalet nie może im zastąpić rodziców.
- Poza tym - ciągnie dalej jej przyjaciel - Grell ma w tym roku swoje ostatnie losowanie w dożynkach. Znając Kapitol i jego pieprzone zasady, będzie musiał startować mimo braku nogi. Nie wiadomo nawet, czy dostanie jakąś sensowną protezę.
O ile wcześniejsza wiadomość nie była dla mnie wielkim zaskoczeniem, o tyle teraz czuję, jakby ktoś mnie uderzył. Zsuwam się z drzewa, biorę Krisa za rękę, w drugą łapię zwłoki ptaka i zaczynam iść do sosny na granicy.
- Nie mam zbyt wielu pieniędzy, ale część możemy sobie odpuścić. Zabiorę też kilka zabawek Lake'owi, raczej się nie obrazi. Na rynku może coś za nie dostanę - zaczynam się znowu wspinać.
- Ale...
- Zamknij się - przerywam zbliżające się zapewnienia. Chłopak idzie posłusznie za mną, aż mimo beznadziejnej sytuacji mam ochotę się zaśmiać.
 Mimo ciemności docieramy do mojego domu w szybkim tempie. Po wyjaśnieniu mamie i bratu całej sytuacji i raz po raz uciszaniu Krisa zabieram Lake'owi kilka jego starych, nieużywanych a całkiem jeszcze ładnych zabawek, kilka moich rzeczy i ciągnę przyjaciela na nasz czarny rynek.
- Czekaj! - woła nagle i nurkuje w pobliskich krzakach; akurat jesteśmy na skraju lasu. Wyciąga stamtąd kilka małych, niebiesko upierzonych ptaszków i dołącza do mnie. - Schowałem je tutaj dzisiaj rano, jak o mało nie wpadłem na Strażników.
- Nie wolisz ich dać rodzinie? - pytam niepewnie.
- Parę dni temu trafiło mi się kilka zająców, jeszcze nam nie brakuje jedzenia.
Dochodzimy na czarny rynek. Jest to dosyć duże, na wpół zadaszone miejsce o masie straganów z różnymi rzeczami. Przez jakieś pół godziny chodzimy targując się prawie ze wszystkimi i szukając najbardziej korzystnej ceny. W końcu jednak sprzedajemy rzeczy, a ja zarobioną sumkę pieniędzy od razu mu wręczam.
- Mówiłem ci już...
- Ja też ci coś mówiłam. - ucinam z irytacją. - Poza tym, za miesiąc mam urodziny, powiedzmy, że przyjmujesz te pieniądze właśnie dlatego.
 Patrzy na mnie z politowaniem, a potem oboje wybuchamy śmiechem.
 Jednak kiedy wracam do domu, dobry nastrój mnie opuszcza. Kiedy ktokolwiek wspomina o dożynkach, zawsze dostaję paniki. Przez trzy lata udało mi się uniknąć wylosowania, mimo licznych astragali. W tym roku będę miała około dwudziestu trzech wpisów. Mam spore szanse na wylosowanie.
 Po powrocie do domu robię potrawkę z upolowanego ptaka z dodatkiem suszonych warzyw i kilku sosnowych igieł. Po odejściu ojca bardzo się podszkoliłam w gotowaniu, chociaż mało mam na to czasu.
- Riv.. musimy porozmawiać o twoich wypadach do lasu poza dystrykt  - zaczyna mama przy kolacji. - Zauważyłaś, że masz na nie czas tylko po zapadnięciu zmroku?
- No... tak - przyznaję niepewnie. - A to źle? Przecież wiesz, że umiem sobie poradzić z dzikimi zwierzętami.
- Tak, wiem. Tylko że... jest inny powód.
Zmarszczyłam brwi. Mama nigdy nie była zbyt opiekuńcza, wiem, że nie robiłaby afery z byle powodu.
- Mów wprost.
- Dobrze, podsłuchałam rozmowę Strażników Pokoju. Oni raczej nie wychodzą poza dystrykt, jednak jakieś dzisiaj zobaczyli jakieś ślady... Nie wiem, czy to wy, jednak...
Urywa, kiedy łyżka wypada mi z ręki. Fakt, zawsze zacieram za sobą ślady, jednak dzisiaj, po usłyszeniu wiadomości na temat Grella wpadłam w gniew, pewnie Kris też był myślami gdzie indziej.
- Następnym razem będziemy uważać, naprawdę - mówię licząc, że to coś da - Po usłyszeniu tej wiadomości...
- Riv, ja rozumiem. Ale nie będę ryzykować twojego bezpieczeństwa.
- Co?! - wstaję. - Chcesz mi zabronić tam wychodzić? Myślisz, że dlaczego teraz nie głodujemy i zasiadamy do normalnej kolacji? Bo chodzę do lasu i poluję! A myślisz, że dlaczego rodzina Krisa jeszcze w ogóle jako tako się trzyma? Bo on też chodzi do lasu! Myślałam, że bardziej mi ufasz!
- Mama ci ufa, Riv - odzywa się cicho Lake - Ale nie chce cię narażać.
Mimo woli ignoruję to.
- W sumie na jedno i to samo wychodzi. Zginę, nie mamy jedzenia. Nie będę wychodzić, też go nie mamy - nie wiem dokładnie, co mnie tak zdenerwowało, ale odwracam się na pięcie i chowam się w pokoiku obok na moim materacu.
Kiedy przychodzi mama udaję, że śpię, jednak osoba znająca cię prawie szesnaście lat nie tak łatwo się nabiera. Czuję, że nakrywa mnie kocem.
- Być może za jakiś miesiąc śnieg stopnieje i nie będzie problemów. Przeżyjemy.
Kiwam tylko głową, a ona wychodzi. Zaraz potem na mój materac pakuje się Lake. Może przeżyjemy, myślę, ale to będzie bardzo ciężki okres.
******************
Hej,
Mam nadzieję, że nowy rozdział się podoba.
Niestety, nie jest on wiele dłuższy od poprzedniego, ale
może nie jest taki zły ;). Zapraszam do obserwowania i komentowania,
chętnie przyjmę jakieś rady.
Ilumi :)

piątek, 11 grudnia 2015

I. Siekiera, taczki i pęcherze

 Nad Siódmym Dystryktem jeszcze wcale nie zrobiło się jasno, ale życie tam już zaczynało się budzić. Mroźny wiatr owiał wielkie połacie zaśnieżonych lasów, zaczęło się słyszeć stamtąd delikatne odgłosy. Kiedy mały zegar z rozbitą szybką pokazał piątą trzydzieści, coś potrząsnęło mną delikatnie.
- Riv... Riv!
Otwieram leniwie oczy, ale widzę tylko burzę moich długich, jasnobrązowych włosów. Przejeżdżam dłonią po twarzy, żeby je strząsnąć.
- Dzisiaj coś ważnego, czy znowu siekiera, taczki i pęcherze? - mruczę siadając powoli i biorąc od mamy kawałek przyniesionego przez nią podpłomyka (*placek zrobiony z mąki, soli i wody, pieczony zawsze nad ogniem) z kozim serem.
- Nie jestem pewna, ale zestaw pracy w lesie chyba nigdy cię nie opuści...- śmieje się trochę nieprzekonująco.
 Kiedy wychodzi, zgarniam jakieś ciuchy i szybko w nie wskakuję. Styczniowy poranek jak zawsze jest wyjątkowo zimny i ciemny. A każde dziecko od ósmego do dwudziestego roku życia ma obowiązek codziennie o szóstej stawiać się pod bramą lasu i dostać przydział robót na określonym terenie. Potem iść na dziewiątą do szkoły, wracać koło trzynastej i po obiedzie znowu iść do lasu. Dzień kończył się o zwykle o osiemnastej, kiedy nadchodził czas na kolację i czas wolny.
 Mijam ostrożnie mojego siedmioletniego brata Lake'a ułożonego na materacu na ziemi. O nie, nie jesteśmy bogatą rodziną. Mieszkamy w jednopoziomowej, małej chatce z czegoś, co nazywają twardym materiałem przeciwdeszczowym. Mój ojciec... z nami nie mieszka. Zaginął w wyprawie w lasy poza dystrykt, kiedy miałam dziesięć lat. Dotychczas nie ma niczego pewnego o nim i jego towarzyszach.
  Mimo ciepłej, szarej opończy narzuconej na skórzaną kurtkę i tak jest mi strasznie zimno, więc brnę przez zwały śniegu szczękając zębami. W Siódmym Dystrykcie oczywiście jest zabronione noszenie własnej broni oprócz scyzoryka, ale ja i tak mam swoje. Dostałam je jeszcze dawno temu, od ojca. Są to dwa, grube i śmiertelnie ostre noże. Krótszy z nich służy mi najczęściej do rzucania, natomiast dłuższy, zwany saksą, o nietypowym, najpierw rozszerzającym się, a potem na końcu gwałtownie zwężającym ostrzu służy raczej do walki wręcz. Mimo sporych rozmiarów, jest bardzo lekki i poręczny, dostosowany do mnie. Jest jeszcze jedna broń - kusza. Jednak ją wykorzystuje tylko przy samotnym wypadach poza obrzeża dystryktu...
  Dochodzę pod bramy lasu minimalnie przed czasem. Stoją tam Strażnicy Pokoju i sprawdzają każdego osobowość. Mimo, że już od dobrych siedmiu lat tu przychodzę i tak muszę recytować:
- Rivia Harline, piętnaście lat, mieszkanie numer dwieście pięćdziesiąt dwa.
Strażnik zaznacza coś na karcie i przepuszcza mnie dalej. W tłumie dzieciaków na kogoś wpadam.
- Hej, Riv - przed twarzą mrugają mi niebieskie oczy mojego przyjaciela, Krisa. Uśmiecham się mimowolnie i razem idziemy na wyznaczone miejsce pracy dla młodzieży w naszym wieku. - Jak się dzisiaj wstawało?
- Tak chętnie jak zawsze - parskam, a on się uśmiecha ze zrezygnowaniem.
Podchodzimy do wieszaków i każdy z nas bierze po toporze. Od dziecka wpajano tam technikę rąbania drewna, więc teraz z łatwością ścinamy powierzone nam rośliny. W całym lesie rozbrzmiewa huk i łomot.
W pewnym momencie Kris zastyga i kuca w śniegu. Rozglądam się nerwowo, czy nikt z kontrolerów tego nie widzi, bo dziesięciominutowa przerwa nastaje dopiero po godzinie rąbania. Tymczasem chłopak zanurza rękę w grubej rękawiczce w biały puch i wyławia z niej coś.
- Masz - mówi podając mi to. Widząc małą bransoletkę zrobioną z misternie wyplecionego, niebieskiego sznurka sprawia, że sama ignoruję obowiązki.
- Jest piękna, dzięki...
Nagle Kris zerka na coś za mną i szybko podnosi mój topór.
- Proszę, nie wiem, czemu ci się tak wyślizgnął - mówi dosyć głośno.
- Dzięki, muszę go lepiej trzymać - odpowiadam tak samo od razu orientując się w sytuacji, a gość w białym kombinezonie Strażnika Pokoju oddala się powoli.
Oddychamy z ulgą i z powrotem bierzemy się do pracy. Kiedy po godzinie nadszedł czas przerwy bierzemy szybko po swojej porcji gorącego naparu i kawałku podpłomyka i oddalamy się od grupy. Mimo, że sporo ryzykujemy przełażąc przez ograniczenia dystryktu tak blisko Strażników, jednak kiedy wreszcie dostaniemy nasz czas wolny, będzie bardzo ciemno.
 Dochodząc do żelaznego drutu słyszymy ciche brzęczenie prądu. Jednak nie jest to dla nas nic nowego. Żeby dostać się na drugą stronę wystarczy wleźć na wysokie drzewo i przeskoczyć nad ogrodzeniem na następne oddalone o jakieś dwa metry. Robimy to z łatwością i siadamy na grubych konarach.
- Jak choroba Grella? - pytam o starszego, osiemnastoletniego brata Krisa, który dorobił się na pracach w lesie poważnego zapalenia płuc.
- Nie jest źle, chociaż... no dobra, jest tragicznie. W tej eskapadzie pod koniec grudnia, kiedy nabawił się choroby leżał długi okres w śniegu... Ma odmrożoną nogę od kolana w dół.
Zamieram. Odmrożona kończyna w niezbyt bogatych dystryktach jest na równi z amputacją...
- Nie da się już nic zrobić? - pytam z nadzieją.
- Raczej nie, ale nikt mnie o niczym nie informuje.
Kładę mu rękę na ramieniu, kiedy rozbrzmiewa syrena wzywająca do dalszej pracy. Ściągam na chwilę rękawiczki i patrzę na liczne pęcherze mimo grubej warstwy.
- Taak... wracajmy do pracy.

********************
Hej!
Mam nadzieję, że jak na pierwszy wpis nie jest tak źle i blog Wam się spodoba.
Jak widzicie jest to zupełnie inna historia osadzona w świecie Igrzysk,
podobna w kilku wątkach. Może ten wpis nie jest długi, ale następne postaram się bardziej rozciągnąć ;)
Do następnego wpisu!
Ilumi