sobota, 9 stycznia 2016

IV. Czas leci

  Bez polowań i swobodnych wypadów poza dystrykt życie przestaje mieć większy sens. Ciągłe głodowanie, harówka od rana do wieczora i wolno gojąca się noga nie pomagają.
  Kris wpadł na zwariowany pomysł przekopania się pod drutem, ale od razu zgasiliśmy w nim nadzieję. To by było praktycznie niemożliwe.
 Mijają tygodnie, a my utrzymujemy się na sprzedawaniu starych rzeczy na czarnym rynku. Mimo, że wcześniej też nie mieliśmy łatwego życia to przynajmniej jakoś sobie radziliśmy. Jednak małe wypady do lasu potrafią zupełnie zmienić życie człowieka.

 Bez spacerów czuję się trochę jak w klatce, Kris też. Nie jesteśmy w stanie wyżywić naszych rodzin, brak nam swobody. Jednak przez dużą ilość pracy czas leci bardzo szybko i nie jestem w stanie nie myśleć o zbliżającym się nieubłagalnie ósmym maja - dożynkach. Jedyne, co może w czymkolwiek pomóc w tym dniu będą trzy astragale, które co roku biorę.
 Koniec dnia zawsze wygląda tak samo - przychodzę do domu, wrzucam w siebie coś, co ugotowała mama i padam na materac zasypiając po kilku minutach. Potem zaczynają się koszmary.

 W tym idę w tłumie na największy plac w Siódemce, a obok mnie widzę rówieśników i młodsze dzieci. Jestem ubrana w prostą sukienkę koloru kości słoniowej z rękawami do łokci, a słońce świeci mi prosto w twarz.
 Razem z innymi ustawiamy się w rządkach, a Pellie, drobna kobieta w błyszczącej, srebrnej, obcisłej sukience, tonie kolorowej biżuterii i makijażu oraz blond upięciu - peruce wychodzi na podium przed Pałacem Sprawiedliwości. Po oglądnięciu całego filmu o historii Głodowych Igrzysk wysokim sopranem ogłasza:
- Damy mają pierwszeństwo.
Na wysokich szpilkach podchodzi do przeźroczystej kuli z karteczkami, grzebie w niej trochę i wyjmuje jedną. Jej głos toczy się echem po placu.
- Rivia Harline!

Budzę się z krzykiem sprawiajac, że Lake siada gwałtownie na swoim łóżku. Oddycham głęboko, a łzy płyną się po mojej twarzy. Pamiętam jeszcze sytuację, gdy miałam trzynaście lat: Pellie przez przypadek wyciągnęła dwie, zlepione karteczki i kiedy już czytała: "Rivi..." Nagle zobaczyła, że to nie tą chciała wyciągnąć, a w takich przypadkach zawsze liczy się ta z wierzchu. Dlatego zamiast na mnie, padło na Melody Douglas, wtedy silną osiemnastolatkę. Trafiła do zawodowców, ale kiedy na arenie zostało czterech zawodników, sojuszniczka zabiła ją we śnie.

- Riv? Riv? - Lake potrząsa mną wybudzając mnie z transu. - Miałaś kolejny koszmar? Powiedz...
Łzy nadal płyną po mojej twarzy, kiedy go mocno przytulam. Widzę, że na szczęście nie obudziłam mamy, chyba że tylko udaje, żeby mi nie zrobić przykrości. Ona akurat doskonale wie, co mnie nęka, mam to co roku odkąd skończyłam dwanaście lat. Oddycham głęboko i zaczynam nucić cicho piosenkę z mojego dzieciństwa, delikatną, o miłych słowach. Żeby uspokoić i uśpić zarówno brata, jak i siebie.

 Mijają tygodnie. Śnieg szybko topnieje, Dystrykt Siódmy zazielenia się i pięknieje. Na łąkach, po których chodzimy z Krisem rosną przepiękne, kolorowe kwiaty. Wszystko wygląda tak pięknie i sielankowo. Podejrzewam, że dożynki specjalnie wpletli w najpiękniejszą porę roku. A marzec powoli zamienia się w kwiecień. Wieczorami, kiedy leżę w ciemności obok śpiącego już brata rozmyślam o poprzednich igrzyskach, które zwykle oglądałam na starym, zakurzonym, małym telewizorku w kuchni.
 Najbardziej zapamiętałam Ćwierćwiecze Poskromienia dwa lata temu. Było wtedy dwa razy więcej trybutów, niż zwykle. Wszystkich zaskoczyła wygrana Dwunastego Dystryktu - młody Haymitch Abernathy przechytrzył organizatorów i zawodników używając pola siłowego. Nie wiadomo, co się stało z jego bliskimi ale znając Kapitol prawdopodobnie zostali zamordowani niedługo po jego wygranej.

~


- Kris? Czego my właściwie szukamy? - pytam, kiedy prowadzi mnie już dłuższy czas wzdłuż ogrodzenia dystryktu.
Zauważam, że idziemy już tak jakiś kilometr, ale jemu to najwyraźniej nie przeszkadza. Ciągle wodzi wzrokiem od drzew za ogrodzeniem do tych po naszej stronie. Marszczę brwi.
- Czy ty szukasz...
- Ćśś - ucisza mnie i podchodzi do dużego buku tuż przy drucie. Pierwsza gałąź znajduje się dopiero na poziomie jego czoła, ale i tak zwinnie zaczyna się wspinać. Obserwuję go z powątpiewaniem, kiedy nagle znajduje się powyżej wysokości ogrodzenia. Mruży oczy i zanim zdążę wstrzymać oddech robi duży skok na jodłę. Otwieram usta z wrażenia widząc ponad metrową odległość i jeszcze cienkie gałęzie.
- Wiesz co? - zaczynam się także wspinać. - Chyba będę cię przezywać wiewiórką. - biorę głęboki oddech i z całych sił wybijam się z buku i ląduję na jodle.
Kris śmieje się cicho.
- Ale patrz, teraz możemy przechodzić tędy. Jest to w sporej odległości do przejścia, ale chyba się uda...
Przytakuję patrząc jak jesteśmy oboje wychudzeni. Żywiąc się czerstwym chlebem i rzeczami wyżebranymi od innych nie jest tak dobrze jak świeżym, ugotowanym mięsem.
- Szkoda tylko, że od razu nie możemy czegoś upolować... - wzdycha chłopak.
- Czy ja wiem? Choć, może coś znajdziemy.
Zeskakujemy z drzewa i prawie natychmiast widzimy ostre kamyki w różnych miejscach. Nigdy nie byliśmy w tej części lasu, zawsze chodziliśmy bardziej na wschód od naszego wejścia. Bierzemy każde po kilka kamyków, dodatkowo Kris wyjmuje swój nóż i wystruguje z patyków dwie małe włócznie . Potem już żadne się nie odzywa, każde znajduje sobie własną ,,ofiarę''. Potem, ja z dwoma ptakami, a on z ptakiem i wiewiórką wracamy z powrotem.
- Mam tylko nadzieję, że Strażnicy Pokoju nie zapuszczają się w te strony - myślę na głos.
- Co ty, dwa kilometry od głównych zabudowań to dla nich męczarnia. Poza tym, nie chce im się łazić po krzakach. Jeszcze sobie te białe ubranka pobrudzą.
Parskamy oboje śmiechem, a przechodząc przez miasto chowamy zdobycze w torbie, którą przypadkiem wzięłam. Potem rozchodzimy się do domów.
- Maamo! - wołam zaraz po wejściu. - Chce ci się jeść?!
Zaraz później zostaję kompletnie zasypana pytaniami, ale w końcu we trójkę delektujemy się pierwszym, pełnym posiłkiem od dwóch miesięcy.

 Jednak później, w ciemności nocy znowu nachodzą mnie myśli o dożynkach. To chore, że zaczynam je przeżywać już miesiąc przed, a aktualnie pozostał tydzień. Jeszcze jutro mamy zmienić z Krisem miejsce przy pracach w lesie. Komandor dowodzący uznał, że szesnastolatkom nic nie będzie, jeśli dostaną dwa razy tyle pracy co wcześniej, czyli nie tylko ścinanie i zwożenie do stosu, ale także ciągnięcie tego wszystkiego pod tartak. Po prostu super.

 Myliłam się. Komandor dał nam  t r z y  razy więcej pracy. A słońce, powoli zaczynające przypiekać końcem kwietnia paliło nam skórę zabarwiając ją na brązowy kolor. Parę razy odpuściliśmy sobie nawet szkołę, tylko po to, by trochę odetchnąć.
- Riv? Ósmy maja to czwartek. Wyjątkowo nie będzie wtedy prac w lesie, a ceremonia jest o dwunastej... Idziemy polować, prawda?
Wiem, że chce mnie tylko jakoś podnieść na duchu, pewnie siebie też. Unoszę siekierę i wbijam ją w drzewo, żeby rozwiać wątpliwości komandora za nami. Potem zerkam na zachodzące słońce.
- Tak, idziemy - odpowiadam.


*************************************
Hej :3
Przepraszam Was za tak długą przerwę, ale
sporo planowałam nad dalszymi rozdziałami.
Jak widać, na razie nie za bardzo idzie mi
robienie rozdziałów na pół kilometra, ale kiedy
akcja się rozkręci postaram się takie pisać ;)
Jeśli ktoś ma dla mnie jakąś radę, proszę o komentarz ^^
~Ilumi

2 komentarze:

  1. bardzo mi się podoba,kiedy nastepny rozdzial? nie moge sie doczekac i doceniam twoją prace :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki wielkie, każdy taki komentarz to duża motywacja :) następny rozdział ,, się pisze" i będzie najprawdopodobniej jutro ;)

    OdpowiedzUsuń